Historia badań w sudańskim Affad nie obfituje w mrożące krew w żyłach opowieści o niebezpieczeństwach, chorobach czy awanturnictwie. Nie ma w niej zwłok, terrorystów, ani nawet złota! Ale jest prawdziwa. Może nieporadnie napisana i skażona naukową nowomową, ale czy jest nudna? O ile podróże są nudne. I o ile podróżować da się tylko w trzech wymiarach. Z pomocą szpachelki otwieram drzwi do jeszcze innego wymiaru – czasu. Idź ze mną jeśli chcesz.

Miejsce to odkrył Kazik kilka lat wcześniej podczas surveyu. To taki zwiad archeologiczny. Idziemy tyralierą (w założeniu) i przeczesujemy pustynię w poszukiwaniu szczątków osiedli i cmentarzysk, dziś rejestrowanych jedynie przez wprawne oko surveyora. Drobne fragmenty naczyń ceramicznych, kamienne narzędzia czy zetlałe kości – większość w stanie dalekim od… charakterystyczności. Zbiera się to wszystko, co może jednak przybliżyć wiek stanowiska, namierza się owo cudowne miejsce GPS-em, kilka fotek, notatki o zasięgu i punktach orientacyjnych (pominąwszy padłe wielbłądy i wędrujące swoim rytmem wydmy) i maszerujemy dalej. Zaprzyjaźniony fotograf (znany jako miłośnik dźwięków Lizbony i „pan od Afryki”) określił nasze zachowanie czymś na kształt grzybobrania. I tak, pośród 9 innych stanowisk z połowy stycznia 1999, znalazło się KK67 (przemianowane na dumną nazwę miejscową: Affad 23). Od razu mi się spodobało. Na tle innych „grzybobraniowych” koszyczków, ten wyróżniał się pięknie zachowanymi krzemiennymi odłupkami (wskazywały na bardzo dawną metrykę – co najmniej kilkadziesiąt tysięcy lat – a więc paleolit) no a przede wszystkim dużymi skamieniałymi kośćmi. Jeśli okazałoby się, że mają ze sobą coś wspólnego (krzemienie i kości) – poza tym, że zebrano je do jednego koszyczka, to trafiłoby się nam unikatowe stanowisko, jakiego nikt przed nami w Sudanie nie badał! Miło było pojechać do Afryki i po prostu tam być, ale odkryć coś takiego było… super miło!

Przez 3 następne lata nie udało mi się dotrzeć do Affad ze względu na masę zajęć na głównym stanowisku misji oraz chorobę. Może los tak chciał, bo pojechałbym tam sam. Za to w lutym 2003 udało się w końcu nakłonić Bogdana (naszego szefa i organizatora misji) by umożliwił mi i mojej przyszłej żonie „nakopać trochę tych ponurych kamoli”. Za dolary „zarobione” u Bogdana wynająłem u miejscowych rozklekotanego pickupa razem z kierowcą i wyekwipowani w nastroje towarzyszące każdej wyprawie po złote runo ruszyliśmy na pustynię – ja, Marta, Myśliwy (zaprzyjaźniony etnolog z Krakowa), przerażona inspektorka Sudańskich Służb Starożytności i naćpany tytoniem do żucia kierowca.
Po niecałych 2 godzinach wertepów i 2 gumach, GPS pokazał odległość 0.0.
No dobra, to tu. Płasko……………………….………………………i daleko wszędzie.

Gdzie ten Kazik łaził?! Domki wsi Affad – jakieś 5 km dalej. Na horyzoncie ostańce z charakterystycznymi płaskimi wierzchołkami. Jakieś 200 m od punktu „0” – niewielka wydma i krzak. Gdzieś tu rozbijemy obóz. Namiociki z Polski typu „iglo” miały nas chronić przed pustynią zwłaszcza w jej odsłonie nocnej. Ich rozbicie w typowej hale (bardzo silny zmienny wiatr niosący piasek) przypominało walkę z balonami, które co chwila wypluwały maszty ze swego wnętrza. Po południu wiatr nieco zelżał i udało nam się rozbić obóz a nawet zagotować wodę na herbatę. Duży słoik cukru został skonsumowany tego wieczora przez kierowcę i inspektorkę, tak więc w akcie zemsty (na sobie samych?) piliśmy już później tylko gorzkie napoje. Ta pierwsza noc była bardzo wietrzna. Rano nasze namioty przysypało mniej więcej do 1/3 wysokości. Na szczęście później było już lepiej.

Prace rozpoczęliśmy nazajutrz rano. Wytyczyłem siatkę pomiarową, by mieć jakiekolwiek punkty odniesienia. Każdy zabytek trzeba było dokładnie namierzyć i zarejestrować położenie w siatce, potem pakować do oddzielnych worków. Procedura żmudna ale efekty znakomite – dzięki niej udało się później prześledzić kierunki „odpadania” poszczególnych krzemieni odbijanych przez pra-człeka z pra-Affad. Udało się nawet zlokalizować strefę, gdzie nic nie odpadało – tzn. gdzie musiała istnieć jakaś fizyczna bariera – ściana szałasu lub pień wielkiego baobabu sprzed kilkudziesięciu tysięcy lat o które plecami oparty był nasz pra-człek. Zaintrygował mnie również niewielki odsetek tzw. narzędzi, czyli ostatecznych produktów obróbki kamiennych brył. Tak jakby na naszym stanowisku produkowano tylko półprodukty, a docelowe ostrza czy noże wykańczano już gdzie indziej. Podobne bryły kamienia zwanego czertem do dziś można znaleźć na dnie koryta Nilu przy bardzo niskim stanie wody – tzn. zimą. Mielibyśmy zatem zimowe obozowisko pra-ludzi wyprawiających się po kamienny surowiec nad okresowo ustępującą rzekę?

Pomiędzy świetnie zachowanymi odłupkami paleolitycznymi zauważyłem też nieliczne – dużo mniejsze narzędzia z okresu neolitu. Krawędzie tych ostatnich były silnie zagładzone, a powierzchnie spatynowane. Młodsze od paleolitycznych o jakieś kilkanaście – kilkadziesiąt tysięcy lat, wytworzone z tego samego surowca, a wyglądały prawie jak otoczaki na dnie morza. To mi podpowiedziało następującą hipotezę – dosyć niedawno (w geologicznej skali czasu to będzie jakieś 5 tysięcy lat) nastąpiła erozja wierzchniej warstwy gleby na tym obszarze. Zabytki neolityczne, które zalegały na powierzchni padły ofiarami tej erozji w pierwszej kolejności. Natomiast odłupki paleolityczne – pierwotnie zabezpieczone pod warstwą gleby, teraz zostały odsłonięte, jakby ktoś zdjął pierzynkę. Trzymało się to kupy, ale potrzebowałem też innych dowodów. Stan zachowania kości – były czarne i skamieniałe ale o świetnie widocznych elementach anatomicznych – wypustkach, krawędziach. Musiały być zdaniem Marty szybko „zatopione” z mule, a następnie po zakończeniu procesu kamienienia (dobrych kilka tysiącleci) – najprawdopodobniej relatywnie niedawno – odsłonięte. Pasuje! Ale, ale… Jeżeli był taki poziom PO opuszczeniu obozowiska (przykrywający nasze skamieliny), to może i PRZED znaleźlibyśmy coś podobnego? Możliwe, ale skąd pewność że akurat dokładnie w tym samym miejscu? Kto nie ryzykuje… W miejscu, gdzie krzemieni było najwięcej wykopałem saperką małą dziurę metr na metr. Twardo jak to w zaschłym mule pieczonym przez tysiąclecia na słoneczku. Marta odnosiła urobek w worku, aż tu nagle – jest! Pierwszy, drugi i jeszcze jeden – są! Na głębokości 30 cm odkryliśmy kolejny poziom „krzemienio-nośny”! Szczęścia w oczach to chyba mieliśmy więcej niż kurzu na sobie (szaleństwo ma na szczęście i takie oblicze). Krzemienie z dołka nie dość że zachowane w podobnej kondycji co te z powierzchni, to jeszcze dawały się poskładać, co było niepodważalnym dowodem na ich nienaruszone zaleganie (nie były przypadkowym zbiorem kamieni przemieszczonych przez rzekę na przykład). Wszystko zatem przemawiało za słusznością wywodów z poprzedniego dnia – obozowisko było sezonowe, wielo-fazowe, a ile tych faz? Z tym zaczekać musimy do następnych wykopalisk, kiedy pogłębimy trochę nasz sondażyk.

Tymczasem nasze małe obozowisko jak i wizyta etnologa w wiosce zaczęły wzbudzać ciekawość autochtonów. Mówiono po domach o szalonych haładzia (białych) co to zamiast poszukać złota czy ropy, zbierają kamienie na pustyni i nawet mieszkają jak jakieś beduiny. Ale nam to pasowało – daleko było, więc dzieciarnia nie przesiadywała na wykopie, jeśli już ktoś zdecydował się na odwiedziny, to kurtuazja nakazywała przyniesienie prezentu – np. garnuszka fulu (gotowanego bobu) z cebulką. Pamiętam jak pewien mężczyzna przywiózł syna, żeby pokazać mu szalonych białych i tak mocno nie mógł uwierzyć, że zbieramy tylko kamienie, aż musiał jeden z nich ugryźć. Udało mu się – mój ząb pewnie by prędzej pękł, ale nubijskie geny stare i dobre! Tej nocy nie wiało, niebo pięknie rozgwieżdżone… Siedzieliśmy przy lampie naftowej i sziszy (fajce wodnej), woda w czajniku bulgotała na węglach a na granicy światła i ciemności baraszkowały skoczki pustynne. Idealna noc do długich rozmów i opowieści.
…kości, które zebraliśmy zawsze leżały blisko krzemieni, ale to trochę za mało, by stwierdzić, że miały ze sobą coś wspólnego. Mogły zostać przyniesione przez rzekę. Wszystkie należały do zwierząt dzikich i obecnie nieobecnych w okolicy. Najwięcej było kości dwu gatunków gazel (dziś wiemy, że antylop) – te odkryliśmy najbliżej, wręcz pomiędzy krzemieniami. Niewielkie skupiska dużych gnatów hipopotama i tura (dziś wiemy, że bawoła) afrykańskiego odkryliśmy nieopodal, jakby na skraju obozowiska, czy może wyrzucone poza obozowisko? No i kolejne spostrzeżenie sprawiające, że w oku Marty pojawia się błysk – kości tych gazel były specjalnie połupane dla wydobycia szpiku, do tego obecne były niemal wszystkie elementy szkieletów. Inaczej sprawa wyglądała z dużymi kośćmi tura i hipopotama – tam były to pojedyncze gnaty i zęby. Archeolodzy lubią łatwo przeskakiwać od drobnych hipotez do pokaźnych fajerwerków – moglibyśmy tu popłynąć z polowaniami na hipopotamy. Ale spokojnie, szisza bulgocze, noc długa… O ile dzisiaj ludzie nie polują na hipopotamy (tam gdzie one wciąż występują, bo z Nubii zniknęły już dawno), to uzbrojeni w kamienne ostrza oszczepów też chyba by tego nie robili – nawet zmotywowani burczeniem brzucha. Raczej oceniali zamiary na siły – chwytali zające i gazele. I to nam się w odkryciach potwierdzało. Natomiast megafauna trafiała do pra-brzuchów raczej w postaci znalezionej padliny. Albo wcale – może to same kości były celem zbieractwa – stanowiły dobry surowiec do tworzenia narzędzi czy może ozdób. Szkoda, że na tych gnatach nie zachowały się żadne ewidentne ślady obróbki. Ale co tu mówić o „ewidentnie ludzkich” śladach – w dobie środkowego paleolitu człowiek niewiele różnił się w swych zachowaniach od braci z królestwa zwierząt. Postępował jak inne drapieżniki, czasem los robił z niego ofiarę, czasem myśliwego…

Piątego dnia zakończyliśmy wszystkie pomiary. Kierowca był już tak znudzony, że prawie tańczył pakując obóz. W zasadzie nie pakował, tylko wrzucał wszystko bez ładu i składu na przyczepkę. Namioty z takim mozołem rozkładane teraz lądowały zwinięte w kulę pomiędzy nie dopięte plecaki, skrzynie z naczyniami i wór z najcenniejszą zdobyczą – zabytkami opakowanymi i zabezpieczonymi na drogę. Na czubku góry ekwipunku siedzieliśmy my dzierżąc pogięty czajnik, o którym o mały włos byśmy nie zapomnieli.
Teraz wystarczyło przekonać szefostwo misji, że koniecznie trzeba przywieźć te 20 kg arcyważnych kamieni do Polski. Jakoś się udało. Możliwe stały się analizy – te poważne i te przypominające składanie puzzli. Wszystkie były istotne i wszystkie dorzucały nowy kolor do ogólnego obrazu obozowiska z Affad. Jedynego takiego stanowiska badanego w Sudanie. Do dzisiaj snujemy plany powrotu do Affad, choć tyle jest przeciwności i pokus odciągających nas w zupełnie innym kierunku (dziś można dopisać – udało się, choć po 10 latach). Ale tam miały miejsce wszystkie te elementy, które kojarzą mi się z archeologią afrykańską – piasek w oczach, wiatr w uszach, zamęt w głowie i niepozorne przedmioty – kamienie, kości – sprawiające że człowiek tak zupełnie przestawia się na życie prostymi przyjemnościami, choć czasem bez cukru.